Z
rozjątrzonej jutrzni wczorajszego opadu wydzieżgnął się stwór ohydny i mroczny. Podejrzliwie filował przestraszone żywioły, aż te, nie mogąc znieść jego spojrzenia, czmychnęły czymprędzej w bezdenną burzliwość oceanu, nie śmiąc wystawić stamtąd nawet kawałka żuchwy. Schowałam się i ja przed jarzmem jego wzroku. I obserwowałam go, a on w niewiedzy bycia obserwowanym i obserwując wszystkich i wszystko żachnął się, przeciągnął i ziewnął.
Zanurkował na powrót w opad i wyciągnął stamtąd małego, zużytego wyżymacza. Ten trząsł się i kichał. Widocznie nie służyła mu wilgoć. Przy zetknięciu ze świeżym powietrzem jego gęsta, serowo żółta sierść nastroszyła się w okamgnieniu. Stwór puścił go, żeby ten wyżył się na pobliskim pogórzu. Jednak wyżymaczowi i pogórza było mało, bo rzuciwszy się w stronę oceanu, mimo nawoływań pana, zanurkował i wyłowił stamtąd zatrwożone żywioły. Rzuciwszy je do nóg właściciela oczekiwał nagrody – ryżowego kąska. Stwór jednak skrzywił się na te dary, których sobie w tej chwili nie życzył i tupnąwszy nogą przegonił je na cztery wiatry. Zemdlone od szaleńczego biegu żywioły schroniły się wśród skał porośniętych ostróżką.
Tymczasem pan groźnie łypnął okiem na pupila i jednym kłapnięciem stuzębnej paszczy pochłonął go bez sentymentu. Wyżymacz rozpoczął nużącą wyprawę po jego kiszkach. Szedł przed siebie, mając nadzieję, że kieruje się ku przedniemu wlotowi monstrum, nie daj boże, ku tyłowi. Błądził latami, potykając się o truchła na wpół strawionych nieszczęśników i umykając przed powodziami żrących soków żołądkowych… Soki żołądkowe… No właśnie! Olśniło go – wiedział już, że poszedł w dobrą stronę. Od żołądka do gardła krótka droga. Odbił się od zgrzebnego grzbietu dna żołądka i łaskocząc potwora w podniebienie strusim piórkiem zmusił go do wyplucia własnej osoby. Uciekł i już nigdy się nie pokazał. Znużyło mnie patrzenie na stwora i odeszłam do swoich zajęć.
Zdjęcie: Adrian Krajewski